Poemat napisałyśmy wspólnie z Klaudią Pieszczoch – poetką, prozatorką i tłumaczką, autorką książki poetyckiej Ruń – podczas lockdownu w 2020 roku. Była to nasza reakcja na wewnętrzny stan rozłąki, odosobnienia i niepewności, jaki w tamtym czasie nam towarzyszył.
Wyszywanka Klaudia Pieszczoch, Gosia Zagajewska jak widać: nic tylko światła tną czasem pokój wpół: wtedy jest biało i rano wtedy jest czerwono i chłód: lęgną się sufity wyrzynają podłogi lubię czytać obwoluty pozbawione książek głowy pozbawione twarzy: miejsca w które można przesypać chociaż końcówki zdań i szklane prześwity w ścianach: miejsca do zaglądania w cudze dni teraz nawet sznury prądu wodzą na pokuszenie: chciałoby się pójść wzdłuż połykając je powoli rozciągając coś równolegle kładąc mech i pojedyncze wiosła do obrotów wokół własnej osi równolegle jak pięciolinia ciągną się przeszklenia w fasadach głowy w szybach kto to wszystko odczyta kto zagra? czytam w futrze kota: skóra zawsze może pomieścić więcej dopasować się i że zbliża się lato kiedy nadejdzie będziemy wiotcy i podatni jedno w kształcie drugiego ale dziś: potknę się o fragmenty łupin i gałęzi zanim je wypalisz zanim zniosę kursywę i wszystko będzie proste jeszcze się poruszę obrócę we własnym łonie tak znaczę teren: oddalam się od tej która śledzi ruchy planet i wód za szybą oddalam się usuwam napięcie pod wpływem ciepła odznaczają się żyły na naszych łydkach żyłki złota w cienkich godzinach które rozwiewa wiatr od morza jak kolorowe chustki tyle zapamiętamy: nagłe zgrubienia w splocie powietrza i światła kiedy się oddalam po szybie idzie pęknięcie rozgałęzia się na radiowe kanaliki siatki naczyń krwionośnych gdzieniegdzie bryły żylaków planety tak odległe choć wciąż uwierają kiedy wyciągam tułów poprzerastany ścięgnem bólem wypatrując sójki docieram do miejsc nieuczęszczanych w ciele foliowa rękawiczka na drzewie jak flaga czytam ją: to ten dźwięk co umyka strunie (z jutra zapamiętam tyle ile pomieści) ile zdążę rozłupać: czy jeśli zwinę się w muszki przyssane do pąków jej twarz przyssaną do okna to okrywa odejdzie i wyłuskam orzech? ile już zgniotłam gdy mówiłam o czasie pomijając dzięcioła stukając w próchno? wyszywanka idzie dzisiaj gorzej: ciągłe ukłucia gdy przewlekam się przez mieszkanie wiem że w nim jestem dopiero gdy z przeciwległej fasady wychodzą żółte kałuże w nich inni brzuchami do góry kończyny porozrzucane po pokojach twarze z wosku albo skórki chleba uderzam paznokciem w klamkę by rozładować spięcie by iskra przeszła mniej boleśnie od rozwarstwionej końcówki włosa aż po opuszkę otulam sobą chwilę jak rytuał przejścia do pomieszczenia obok (w przedpokoju stan zawieszenia) trajektoria jak nić przeplata się z powietrzem ścianą stropem zapętla zwija w supły ciało skulone w rogu kuchni jak kołtun: zacznij od wyczesania siebie z tego domu a potem wyrwij trasy z cebulkami aż odsłoni się obraz pełniejszy jak prawdziwy kształt twarzy po zgoleniu głowy kiedy mogę iść naprzód nigdy nie wiadomo czy to wreszcie sytość czy upragniony głód: wejście w krajobraz zarys wzgórz cicha zgoda na porastanie przemiana w grunt popatrz: nieme ciała zeszłorocznych owoców ich zgoda na wylęganie się nowego życia leniwy burdon zwiastun soczystych miotów ten czas gdy linieję: wgryzam się powoli w pierwszą warstwę ziemi uderzam głową w pień słucham jak toczą się we mnie pokruszone cząstki poluzowane trybiki wycinki częstotliwości zanim pleśń porośnie cały obszar od pigwy po skraj nadgarstka niech zdążę zrzucić podszerstek nadzieję że coś zalęga się w spadach i nie tracimy na darmo lecz by zasilić obieg złożyć się na wiatr falą powietrza którą wzbijasz uciekając cicho gubisz kolejne części oddzielają się jak zakrętki od gniecionych butelek toczą w inne miejsca – czy znajdzie się altannik i zbuduje z nich gniazdo? w nocy budzisz się i szepczesz: zabierajcie układajcie konstelacje z czterech ścian znaczcie szlaki przez przedpokój kreślcie kontury bezludnych okien bezpańskich ropuch na progach wejdźcie w tło jak w głód by nie zgubić tropu między stopniem a framugą przekłuwajcie z wolna kolejne krawędzie przekuwajcie je w brzeg od którego można się odbić zacieśniajcie wnętrze tego domu aż pochłonie co z nas ubywa co wyrośnie ze złuszczonych naskórków kropli upuszczonych dla blatów i podłóg zanim odejdą z powietrzem zanim lekko przesiąkną do kwiobiegu następnego dnia i co będzie większe? ciało które zostało czy owoce resztek? mijają doby i kadry opatrzone tak że wreszcie z nich nie cieknę mogę zmienić pozycję odwracam wzrok od okien uwalniam się z przestrzeni między dwiema szybami stania na straży temperatur hamowania przepływów między tam a tu wchodzę w czas miękki jak ośnieżona plaża: olśnienie że nigdzie nie trzeba zostawać do końca liście mienią się jak godziny w drodze –- uważaj by nie zgniły w tobie zbyt szybko wysiej w sobie głód na widok pól żyta: kiedy robię im miejsce oddalam się raz a dobrze wchodzę głębiej w kłosy a im dalej tym mocniej napina się żyłka i nie wiem: czy odchodząc trzeba zawsze wyłowić? czy wystarczy nęcić i patrzeć? odbicie niknie przenoszę wzrok na szybę cienka jest kreska co przebiega przez sam środek: po jednej stronie ciała żądne pożywienia po drugiej źdźbła wnętrza pustostanów (tyle można o sobie wyczytać z napięć pomiędzy szybami przesileń w miejscach intymnych) pobieram próbki z ławic chłonę przepływ: w tę i z powrotem w tę i z powrotem pozwalam sobie na bieg po śniegu
Konin – Madryt, 2020